Droga Mamo :)
Pisaliśmy już o dostrojeniu, regulacji, dysocjacji ...
Spróbujmy teraz popatrzeć na dostrojenie jak na proces, który "otwiera drzwi" do czytania mowy naszych organizmów. Never ending story :)
Napisałaś dwa lata temu ;) tak:
"Przecież dziecko realnie przeżyło masakrę trudno więc, żeby jej nie odczuwało.
A że jest tylko dzieckiem i nie jest zdolne do obiektywnej oceny sytuacji więc myśli, że doświadcza masakry bo "jest jakimś potworem, psycholem, świrem". Potem pojawia się empatyczny rodzic adopcyjny, który nie robi nic prócz tego, że nagle ODCZYTUJE te sygnały i jest przerażony.
Wystraszony i zdezorientowany często nie zdaje sobie sprawy, że właśnie udało mu się głęboko do dziecka DOSTROIĆ!
Pierwszy krok na drodze do zdrowienia :)"
I straszna robota do wykonania.
Ten pierwszy krok bywa czasem ostatnim, gdy opiekun nie jest w stanie opanować tego co dzieje się z jego ciałem. Dojrzały zdrowy człowiek, potrafi uregulować emocje. Nawet najsilniejsze. Sygnałów z ciała, najczęściej jednak nie przetwarza na poziomie świadomym. System nerwowy załatwia to sobie na niższych piętrach. Coś jednak tracimy. Nie uczymy się odczuwania i przet-warzania "mowy" naszego organizmu.
Chcąc pomóc dziecku dostrajamy się do niego.
Nasza wrażliwość, skala naszych własnych doświadczeń i problemów, skorelowanych z zaburzeniami dziecka, wyznaczą model reakcji naszego organizmu.
Zawroty głowy, wibracje, drżenie rąk, pot, wypieki, częstoskurcz, skoki tętna i ciśnienia, silne a wędrujące bóle wszystkiego co tylko może boleć, wymioty, skurcze i sztywnienie, "motylki" i "gula w brzuchu", fale gorąca, urywany oddech lub zablokowanie oddechu, na przemian z oddechem tak szybkim, że prowadzącym do hiperwentylacji. To tylko część objawów. Czasem nasze dostrojenie generuje utratę przytomności, drgawki i inne objawy.
Za tym idzie permanentny niepokój, czasem totalna panika, rozpacz, poczucie bezsensu i braku perspektyw ... czasem myśli samobójcze i inne objawy z palety depresyjnej.
Taka jest cena dostrojenia. Dostrojenia - bez którego przecież nie wyleczymy dziecka.
Pojawia się dramatyczne pytanie - jaką drogą pójdziemy dalej?
Na ostatnim naszym obozie, jedna z koleżanek powiedziała coś takiego:
"Jeśli spróbujemy leczyć dziecko, nie ogarnąwszy najpierw naszych problemów, będziemy je (dziecko) WYKORZYSTYWAĆ do leczenia siebie."
Tak dokładnie jest. Okrutne ale prawdziwe.
Ma wiele wymiarów, wiele "ścieżek".
Pokażę kilka najczęściej występujących. Postaram się pokazać, bo odbiór takich przekazów jest bardzo trudny. Więc czy uda się pokazać dobrze - sami ocenicie.
"Kocham cię i cię nienawidzę"
No cóż ... nie mieści się to w żadnych oficjalnie obowiązujących doktrynach systemowych, niemniej występuje powszechnie.
Z jednej strony:
Trudno nie kochać dzieciaka, którego historia (najczęściej) jest tak porażająca, że nie da się się jej zrozumieć wg żadnych cywilizowanych standardów. Instynkt gatunkowy każe kochać i chronić.
Z drugiej strony:
Jak można nie nienawidzić gościa, który demoluje nam życie z precyzją współczesnego drona.
I oba te uczucia są absolutnie OK.
Rzecz jednak w SKALI.
Jeśli dzieje się tak, że całkowicie przestajemy panować nad tymi uczuciami i życie toczy się wg ich dyktatu - stajemy się kimś w rodzaju alkoholika czy narkomana. Jak zwał, tak zwał. Uzależniamy się od tej "karuzeli" ... napięcie/rozładowanie ... cierpienie/ulga.
Przechodzimy do fazy II. I to już nie jest OK.
Zdezorganizowany model przywiązania
"Wkręcił" nas w swój świat. Świat "podwójnych wiązań", sprzecznych przekazów. Świat chaosu. Jego świat. Zaczynamy powielać mechanizmy, które dziecko ma wdrukowane, wskutek toksycznych doświadczeń.
Ale czy na pewno tak?
No nie.
Ten proces nie zadziała, jeśli w naszym dziecięcym kawałku życia, było wszystko OK.
Jeśli jednak nie było? ... Nie rozwijam tego wątku, każdy musi sobie tu sam zrobić "rachunek trans-generacyjny".
Jeśli i nasze dzieciństwo zawierało spory ładunek toksycznych doświadczeń, kosmiczne dziecko uruchomi wszystkie nasze dziecięce demony.
I tu jest kluczowy punkt.
Albo zrozumiemy, że to nie dziecka demony tylko w większości NASZE.
I wtedy weźmiemy się do roboty - do pracy nad naszymi demonami.
Albo idziemy drogą na której końcu jest czasem MSbP. Warto o nim napisać - jeśli pokażemy skrajności, łatwiej będzie obiektywnie ocenić realia.
MSbP - Munchausen syndrome by proxy*
W wypadku Kosmitów - zagrożenie tym zespołem jest bardzo realne. Jest realne dlatego, że KAŻDA rodzina adopcyjna niesie ze sobą specyficzny bagaż. Jak to nazwiemy? Niech będzie: "trauma niepłodności".
Określenie trochę do bani, bo PRZYPADKÓW jest sto. Każdy inny. Ale jakoś musimy uporządkować.
MSbP (w sumie tutaj: "specyficzny wariant adopcyjny") to taki stan w którym koncentrujemy się na dziecku. Wyłącznie i tylko na dziecku. Na cierpiącym dziecku.
Poprzez jego cierpienie realizujemy SWOJE RODZICIELSTWO.
Im bardziej cierpi - tym bardziej jesteśmy mu potrzebni. Tym bardziej możemy się zrealizować. Uprawomocnić. Dać sobie prawo do wartościowego istnienia.
Czasem dochodzimy w tym procesie do perfekcji. Wszelaka psychiatria i psychologia odpada w przedbiegach. My i tylko my potrafimy Kosmitę ogarnąć. Fakt bezsporny.
Tyle, że ...
Jeśli skoncentrujemy się na dziecku - nie ogarniemy SIEBIE.
Czasem będziemy poszukiwać "cudownych leków". Czasem staniemy na głowie, żeby otoczyć Kosmitę ekipą specjalistów, wolontariuszy, przyjaciół, "swoich" itd/itp. ... jeśli dalej z dzieckiem jest nie OK = wina "tych innych" ... nie nasza ... "my robimy wszystko co trzeba".
No i to jest NIEPRAWDA. Kluczem jesteśmy MY. Przede wszystkim my.
"Poznaj siebie, zanim zechcesz dzieci poznać. Zdaj sobie sprawę z tego, do czego sam jesteś zdolny, zanim dzieciom zaczniesz wykreślać zakres ich praw i obowiązków. Ze wszystkich sam jesteś dzieckiem, które musisz poznać, wychować i wykształcić przede wszystkim.”
*
"Zespół Munchausena z przeniesienia"